blog Daniela Janusa
Szlak wokół Tatr, 9–12 sierpnia 2025
24 sierpnia 2025
Und das ist Leben.
— Rainer Maria Rilke, [Das ist die Sehnsucht…]
Pchanie i niesienie roweru też się liczy. Każdy rower ma trzy biegi: siedzisz, stoisz albo idziesz.
— Kumpel Jeremy’ego
Pozbyłem się honoru. Za dużo waży.
— Ja
Preludium
Dziwne rzeczy wyczynia pogoda w tym roku. Po udanej rowerowo Wielkanocy następuje wyjątkowo zimny maj, a potem czerwcopad, w którym trudno o dwa słoneczne dni z rzędu. Do tego nawał pracy w pracy. Jestem przywiązany do myśli, żeby zaliczyć w tym roku przynajmniej jedną kilkudniową wyprawę rowerową, ale gdzie? Wyjątkowo trudno mi się zdecydować, nie mam nastroju na planowanie.
W czerwcu wrzucam na facebooka wspomnienie z wyprawy brytyjskiej sprzed dwóch lat. Kończę ją słowami: „tegoroczną wyprawę nadal wymyślam…” I niedługo później pisze do mnie na messengerze kolega Jarek, zwany Jeremym.
Tak się składa, że planuję w tym roku w pierwszej połowie sierpnia 4-dniową trasę na pętlę wokół Tatr. 350 km, nocowanie w namiotach, jazda na luzaka i bez pośpiechu. Start i meta w Szczawnicy, zainteresowany?
Pewnie, że zainteresowany! Sam bym pewnie się nie poważył, ale w dobrym towarzystwie — czemu nie? Testowaliśmy wspólne rowerowanie zeszłego lata i próba wypadła nader pomyślnie. Dogadujemy szczegóły, dwa miesiące mijają jak z bicza strzelił i w sierpniowy piątek pakuję się z rowerem w pociąg do Nowego Targu, skąd Jeremy podwozi mnie do Szczawnicy samochodem.
Dzień 1: Szczawnica – Nowy Targ – Podczerwone – Trstená – Prístav, 107 km
Śpię na karimacie rozłożonej na podłodze, niespokojnym, przerywanym snem — a jednak budzę się przed budzikiem nastawionym na siódmą rano, konstatując z zaskoczeniem, że (a) coś mi się śniło, i to nie jeden sen, ale chyba z kilkanaście!, (b) w zasadzie czuję się wyspany. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak było. Obiecuję sobie po powrocie zrobić testy na bezdech senny.
Rano toaleta, szybkie śniadanie, dopakowanie ostatnich rzeczy i około ósmej już jesteśmy w drodze. Dzień zapowiada się piękny, jest słonecznie i rześko. Pierwsza połowa trasy tego dnia — aż poza Nowy Targ — jest właściwie repryzą z rundki po Podhalu, na którą zabrał mnie Jeremy rok temu, tyle że tym razem nie pchamy się na dzień dobry na przełęcz pod Tokarnią i jedziemy prosto po słowackiej stronie przełomem Dunajca na Czerwony Klasztor, uznając, że warto oszczędzać siły, bo i tak się nawspinamy. Mądre podejście, oj, mądre.
I niby już tamtędy jechałem, ale co z tego? Mógłbym tak cały czas, tam i sam, i dużo wody w Dunajcu musiałoby upłynąć, zanimby mi się znudziło. Przełom jest niewypowiedzianie piękny. Kto był, ten wie, a kto nie, temu i tak nie umiałbym opowiedzieć. Jeśli ktoś potrzebuje znaleźć się w miejscu kojącym duszę przyrodą, to trudno o lepszy pomysł.
Mimo uroku robimy mało przerw na fotki, pamiętając o czasie: chcemy tego dnia zrobić ponad 100 km, na trasie jest trochę podjazdów, a fajnie byłoby rozbijać się nie po ciemku i nie ostatkiem sił. Za Czerwonym Klasztorem Jeremy pokazuje mi miejsce, w którym kilka tygodni wcześniej uratował życie malutkiemu kociakowi.
W Łysej przeskakujemy z powrotem przez granicę, ku zamkowi w Niedzicy i Jezioru Czorsztyńskiemu. Odcinek wzdłuż jeziora jest pofałdowany, podjazdy i zjazdy są dość strome, ale na ogół króciutkie, przez co nie zmuszają do wielkiego wysiłku… z jednym spektakularnym wyjątkiem: ponadkilometrowej szpili przed Falsztynem, na której samym początku zeskakuję z roweru po raz pierwszy i nie ostatni, stwierdzając, że nie zamierzam umierać za tę pochyłość.
W Nowym Targu meldujemy się na rynku chwilę po południu. Trafiamy na jarmark podhalański, gdzie jakaś kapela akurat instaluje się na scenie. Mimo tłumu stwierdzamy z zaskoczeniem, że kolejka po lody u Żarneckich jest krótka, co Jeremy uznaje za podejrzane.
Za Nowym Targiem wyjeżdżamy na dawną linię kolejową biegnącą kiedyś aż do Suchej Góry na Słowacji, a zlikwidowaną pod koniec lat 80-tych i zamienioną w trasę rowerową. Jedziemy prosto jak strzelił, cały czas lekko pod górę, przez chwilę przez las, potem przez łąki, mając po prawej drogę 958, a po lewej widok na Tatry Zachodnie. Jak zwykle na takich szlakach włącza mi się mieszanka zachwytu i smutku, acz tym razem mniej dojmująca, bo przysmażona palącym słońcem.
Jeremy zaczyna marzyć o burgerze i zgłasza postulat, żeby zjeść obiad w Podczerwonem, na dawnej stacji kolejowej, niedawno odremontowanej i przerobionej na knajpę. Czemu nie? Na miejscu się okazuje, że burgerów nie dają, a do wyboru z żarcia są jakieś fast-foody; zamawiam zapiekankę (niezła) i lemoniadę owocową (świetna).
Na granicy maksimum lokalne; stąd aż do Trzciany cały czas z górki — nic nie trzeba robić i można skupić się na podziwianiu widoków. W Trzcianie zjeżdżamy na lokalne drogi szutrowe, meandrujące mniej więcej równolegle do głównej szosy, którą bylibyśmy jechali, gdyby Jeremy do ostatnich dni przed wyprawą nie uaktualniał trasy o odcinki świeżo udostępnione rowerzystom. W którymś momencie parskamy śmiechem na widok kartki z dumnym napisem CYKLOTRASA pokazującym wąską ścieżynkę między linią kolejową a parkingiem tirów.
W Twardoszynie odbijamy od szlaku siedmiokilometrowym odcinkiem na północ, by rozbić obóz na polu namiotowym przy hotelu Prístav, nad Jeziorem Orawskim. Te siedem kilometrów jest (nieznacznie, ale jednak) pod górę i zaczynam mieć dość podjazdów. Kemping okazuje się taki sobie, głównie ze względu na brak kuchni i sąsiedztwo dużej ilości samochodów na polskich numerach z przyczepkami i skuterami wodnymi. Jeremy idzie popływać w jeziorze, ja zmywam z siebie zmęczenie pod prysznicem. Przed snem sprawdzam prognozę pogody: prawdopodobieństwo opadów w ciągu nocy 0% i słonecznie do końca wyjazdu. Pięć minut później zaczyna padać.
Ale tylko przelotnie. Jeszcze wypełzam z namiotu na tęczę.
Dzień 2: Prístav – Tvrdošín – Oravský Podzamok – Dolný Kubín – Malatiná – Liptovský Trnovec, 80 km
Przy śniadaniu patrzę na mapę. Rzuca mi się w oczy, że czterdzieści kilometrów dalej, w Dolnym Kubinie, nasza trasa prowadzi rzut beretem od przybytku o obiecującej nazwie „Escobar Burgers”. Brzmi dobrze, jest wstępny plan obiadowy!
Wracamy do Twardoszyna i jedziemy dalej z biegiem Orawy. Bliskość rzeki koi i pozwala lepiej znieść upał. Przez kilkanaście kilometrów jest bardzo przyjemnie, płasko albo nawet lekko w dół, a utrudnienia na szlaku — takie jak niezabezpieczony wąski chodnik nad samą rzeką, po którym przeprowadzam rower, gdyż wolę dmuchać na zimne — stanowią raczej atrakcję niż upierdliwość. Odprężam się. Z zakamarków pamięci wypełza to proste zdanie z Rilkego: „I to jest życie”. Tęskniłem.
W którymś momencie szlak przestaje być nadrzeczną ścieżką i staje się lokalną drogą, snującą się ode wsi dode wsi. Toczymy się nadal z górki, błogo nieświadomi tego, co nas jeszcze czeka tego dnia. W Dolnej Ligocie przecinamy rzekę kolejnym wąziutkim mostkiem i krótko później naszym oczom ukazuje się zamek na stromym, zalesionym zboczu, wyglądający tak spektakularnie, że już z daleka zaczynamy robić fotki. Zamek Orawski (Oravský hrad), mówią mapy. A u jego podnóża bodaj najpiękniejsza miejscowość do tej pory: Orawskie Podzamcze, z przeuroczym ryneczkiem, knajpkami i pensjonatami. Jesteśmy w Szwajcarii, stwierdza Jeremy. Na jednym z budynków odkrywamy tabliczkę upamiętniającą wizytę braci Čapków.
Za Podzamczem szlak wspina się do góry drogą, która kiedyś chyba była asfaltowa, a teraz tylko niewielkie wysepki asfaltu wystają z wyboistej, poszarpanej nawierzchni. Robi się dość stromo i szybko wychodzi na jaw mój brak przygotowania kondycyjnego: do tej pory byłem w stanie dotrzymywać kroku Jeremy’emu, ale na takim odcinku wysiadam. Po kilkuset metrach już pcham rower, pot leje się ze mnie strumieniami (30°C), a tętno skacze do niekomfortowego poziomu. Zostaję z tyłu i człapię, robiąc co jakiś czas postoje na uspokojenie w plamach cienia. Na profilu wysokościowym nie wyglądało to strasznie, ale ten krótki odcinek okazuje się zaskakującą mordęgą. Na górze myślimy już tylko o obiedzie i odpoczynku.
W Dolnym Kubinie zarządzamy półtoragodzinny popas, bo to jeszcze nie koniec atrakcji. Burgery okazują się warte swoich czterech i pół gwiazdki, a głód po takim wysiłku jest najlepszą przyprawą świata. Jeremy wlewa w siebie trzy półlitrowe kufle kofoli, ja tylko jeden.
Ruszamy. Powinienem był się domyślić: obiad w Dolnym Kubinie implikuje istnienie Górnego Kubina, przez który oczywiście przejeżdżamy. I wyżej. Profil wysokościowy mówi, że na odcinku mniej więcej dziesięciokilometrowym potrzebujemy pokonać przewyższenie 370 m. Wytrzymuję dwa kilometry w miarę łagodnego podjazdu, a potem robi się stromiej i znowu się poddaję i pcham. Człap-człap, byle do następnego zakrętu, byle do następnej plamy cienia; dobrze chociaż, że jest normalny asfalt, a nie jakieś wyboje. Zaczynam myśleć, że jeśli kiedykolwiek będę powtarzać ten podjazd, to na rowerze elektrycznym.
Na górze, przed Malatiną, czeka na mnie Jeremy w cieniu naczepy jakiejś ciężarówki, przyglądając się przydrożnemu krzyżowi. Błogosławieni, którzy dotarli aż tutaj, powiada proroczym tonem, albowiem ich trud skończony: dalej już tylko zjazd. I rzeczywiście, po kilku minutach siedzenia i żłopania wody z elektrolitami zmartwychwstajemy, a potem już tylko trzymamy ręce na hamulcach i przyglądamy się mijanemu krajobrazowi. W którymś momencie wjeżdżamy w cienisty las i czuję się, jakby temperatura w kilka minut spadła o 10 stopni, chociaż to tylko wrażenie po tej spiekocie.
Tak dojeżdżamy aż nad jezioro Liptovská Mara, gdzie kilka kilometrów dalej mamy drugi nocleg. Camping Mara okazuje się olbrzymi, pełen ludzi i z naprawdę solidną infrastrukturą – tym razem jest kuchnia, pryszniców i toalet mnóstwo, są knajpy, animacje dla dzieci, nawet kino plenerowe, które tego wieczora puszcza film „Kurozając i zagadka Chomika Ciemności”. Może nawet bylibyśmy zainteresowani, gdyby nie zmęczenie, tak ze dwa razy bardziej dojmujące niż poprzedniego wieczora, mimo krótszej dziennej odległości. Zasypiamy starając się nie zwracać uwagi na odgłosy imprezy toczącej się kilka namiotów dalej.
Dzień 3: Liptovský Trnovec – Liptovský Mikuláš – Štrba – Poprad – Veľká Lomnica – Stará Lesná, 86 km
Dzień wstaje równie słoneczny jak do tej pory, ale na szczęście trochę chłodniejszy — jest szansa, że się nie ugotujemy. Glory alleluja! Po wczorajszych atrakcjach przyda nam się trochę luźniejszy dzień. Co nie znaczy, że absolutnie bezwysiłkowy, o nie. Ruszamy wzdłuż Liptowskiej Mary, główną ulicą (na szczęście nie bardzo ruchliwą) i w Liptowskim Mikułaszu zjeżdżamy lekko na południe, na miejską drogę rowerową poprowadzoną znowu wzdłuż rzeki — tym razem w górę Wagu, który będzie nam towarzyszył przez najbliższe kilkanaście kilometrów.
Liptowski Mikułasz to lokalne centrum, ale oglądany ze szlaku nie jest szczególnie spektakularny: ot, dobrze utrzymane, zielone blokowiska i napisy „Droga nieodśnieżana w zimie” przy wjazdach na DDR-kę. Piękne są za to Niżne Tatry na horyzoncie, majestatyczne i niewzruszone. Za miastem droga wjeżdża w las, rzeka toczy się leniwie, chociaż to górny bieg, i w którymś momencie przystajemy odzipnąć na ławeczce i napić się wody. Rozglądam się i spływa na mnie fala spokoju i poczucie, że przez te kilka chwil, w tym konkretnym miejscu, wszystko ze światem jest tak, jak ma być. Słońce tańczące w komorebi po naszej stronie rzeki, po drugiej zbocze porośnięte gęstym, opromienionym lasem i zielony mosteczek (ugina się) spinający oba brzegi. Mógłbym się na to gapić i gapić. Przypomina mi się Święte Miejsce na Rospudzie, które anturażem i klimatem wywoływało we mnie podobne wrażenia.
Mijamy miejsce, gdzie Wag rozdwaja się, czy raczej zaczyna się z połączenia dwóch mniejszych rzeczułek, zwanych (nikt by nie zgadł) Białym i Czarnym Wagiem. Szlak wiedzie wzdłuż Czarnego Wagu, do miejscowości o tej samej nazwie, gdzie przystajemy na chwilę i Jeremy sprawdza mapę — zbiega się tu kilka dróżek i okazuje się, że trzeba rowery przenieść nad dziwnie wygiętym, niezachęcającym szlabanem. I to jest początek kolejnej pięknej niespodzianki: znowu cyklotrasa poprowadzona śladem dawnej linii kolejowej. Ale różni się od tej podnowotarskiej jak noc od dnia. Tamta linia kolejowa była pasażerska — ta towarowa, służąca do zwożenia drewna do Liptowskiego Gródka; tam szlak biegł prosto jak strzelił przez otwarty teren — tu wije się wśród lasu nad stromym zboczem opadającym ku rzece płynącej wąwozem. Blisko końca tego odcinka, przy pozostałościach dawnego mostu kolejowego, robimy kolejny krótki postój.
Potrzebuję tego postoju, bo teraz jestem już pewien: odnowiła mi się kontuzja łydki. O ile jeszcze rano czułem tylko lekki dyskomfort, teraz przy każdym obrocie pedałów pojawia się lekkie ukłucie bólu. Mam nadzieję, że to tylko nadwyrężenie, a nie uszkodzenie mechaniczne. Wytrzepuję z apteczki ibuprom, Jeremy częstuje mnie dodatkowo pyralginą. Pomaga.
Za dawną stacją Biały Potok wyjeżdżamy znowu na drogę asfaltową, skręcającą ku północnemu wschodowi — a jakże, pod górę. Ten podjazd nie jest ani w ćwierci tak wymagający jak te poprzedniego dnia, ale wystarczy powidok ich wspomnienia, żeby pojawiło się zmęczenie, a w ślad za nim głód. W Szuniawie stwierdzamy, że pora jest zdecydowanie obiadowa, i patrzymy, czy jest we wsi jakaś knajpka. Jest! Z nazwy pizzeria, ale w menu są i inne smakołyki, w tym vyprážaný syr w rozmaitych wariantach. Plus rozmaite owocowe lemoniady. Niczego więcej mi nie trzeba.
Za wsią lasu już nie ma i wkrótce osiągamy przełęcz, za którą zaczyna się zjazd do Szczyrby i otwiera się niesamowity widok na Tatry – widok z kategorii „nawet nie będę próbował znaleźć na to słów, bo to i tak niewykonalne”. Tym razem, choć wszystko, co rosyjskie, budzi od trzech lat mój niesmak, z głębi myśli wypływa „Wierszyna” Wysockiego i nucę w duchu: wnizu nie wstrietisz, kak nie tianis´, za wsiu swoju sczastliwuju żyzń diesiatoj doli takich krasot i czudies…
Nie bardzo wiedząc kiedy, docieramy do Popradu, którego starówka okazuje się urocza. Obaj zgodnie stwierdzamy, że to najpiękniejsza miejscowość do tej pory, może druga po Orawskim Podzamczu, i dopisujemy ją do listy „wrócić tu kiedyś na dłużej”. Z wydostaniem się z miasta mamy pewne problemy, bo kawałek cyklotrasy pod wiaduktem kolejowym jest akurat w remoncie i potrzebujemy zaimprowizować jakiś objazd, ale podążanie za autochtonami działa bez pudła.
Wracamy na trasę, która za Spiską Sobotą wyrzuca nas na kilka kilometrów na główną, ruchliwą drogę z tirami. To przedostatni odcinek trasy tego dnia; ostatni wymaga znowu odbicia w Wielkiej Łomnicy od głównej marszruty i podjechania do Starej Leśnej, na kemping „Wysokie Tatry”. Poważnie rozważamy zignorowanie tego kawałka i poszukanie sobie jakiegoś pensjonatu (ileż można robić w końcu detourów pod górę?!), ale koniec końców decydujemy się na pozostanie przy planie oryginalnym. Bo jak nie my, to kto?
I to jest strzał w dziesiątkę. Ten podjazd ma nachylenie może 1% na prawie całej długości; dopiero na ostatnich metrach, we wsi, robi się stromiej. Pole namiotowe okazuje się pełne i już wyciągam telefon, żeby spróbować wybłagać dopchanie dwóch niewielkich namiotów, kiedy przed bramę wychodzi jakiś człowiek i mówi, że kawałek dalej, zaraz za wsią, jest jeszcze jeden kemping. Sprawdzamy i rzeczywiście: Rijo Camping, miejsce o zupełnie innym profilu niż dwa poprzednie. To nie jest miejsce dla rodzin z dziećmi do spędzania czasu nad wodą, tylko baza wypadowa w góry, skąd wychodzi kilka szlaków turystycznych. Rewelacyjna baza wypadowa, dodajmy: ze świetną infrastrukturą — jeszcze lepszą niż poprzedniego wieczoru nad Liptowską Marą — i obłędnym widokiem na Tatry. Jest też budka robiąca jednocześnie za knajpę i sklepik. Zamawiamy na kolację po langoszu i piwie.
Dzień 4: Stará Lesná – Kežmarok – Spišská Belá – Ždiar – Niedzica – Szczawnica, 92 km
Wypełzam z namiotu po siódmej. Wcześnie jak na moje standardy, późno jak na standardy Jeremy’ego, który jest rannym ptaszkiem i dzięki temu ani razu nie potrzebujemy jechać ani rozbijać się po ciemku. Błogosławię ciepłą wkładkę do śpiwora, kupioną przed brytyjską wyprawą; ona (wkładka, nie wyprawa) poszerza zakres komfortu cieplnego o kilka stopni w dół, dzięki czemu się w miarę wyspałem. Coraz bardziej przekonuję się do marki Sea to Summit. Do śniadania kupuję sobie kawę z już otwartej knajpy (zupełnie niezłą) i profilaktycznie zapijam nią pyralginę.
Zwijamy się, wracamy do Wielkiej Łomnicy i przez Kieżmark — na szczęście już bez tirów, lokalnymi drogami dojazdowymi i rowerowymi — docieramy na obrzeża Białej Spiskiej. Na widok tablicy upamiętniającej Josefa Petzvala, jednego z ojców fotografii, Jeremy wpada w ekscytację i dowiaduję się dużo o dawnych typach obiektywów.
Od tego miejsca zaczyna się naprawdę spektakularna cyklotrasa. Czy raczej: prawdziwa cyklostrada (i rolkostrada — mijamy spore stado rolkarzy, wyglądające na zorganizowany event). Szeroka, nowa, ze startem oznaczonym wielkim napisem i biegnąca równolegle do lokalnej drogi wprost ku górom. To chyba tutaj z całego wyjazdu Tatry objawiają się nam najbardziej majestatycznie. Przez dziewięć kilometrów, aż do Tatrzańskiej Kotliny, mam wrażenie, że akurat teraz szlak serwuje nam wersję demo: jest przepięknie, gładziutko, prawie płasko, ale wydaje się, że już-już za chwilę zacznie się mordercza wspinaczka. W istocie właśnie tego dnia mamy osiągnąć najwyższą na całej trasie wysokość n.p.m., pokonując przewyższenie podobne do przedwczorajszego.
Na szczęście okazuje się, że nie jest tak źle. W Tatrzańskiej Kotlinie szlak wjeżdża w las, oddala się trochę od drogi i przybiera postać szerokiej szutrowej ścieżki o znanym nam już profilu „krótkie strome podjazdy przeplatane plaskatymi odcinkami”; urozmaicony krajobraz daje wytchnienie od słońca i pozwala myśleć o czymś jeszcze poza czekającymi nas metrami pod górę. Mijamy dawny niewielki kamieniołom, którego ścianą teraz biegnie via ferrata; zatrzymujemy się na chwilę, przyglądając się wiszącym w kominie wspinaczom.
Dopiero w Zdziarze — sporej turystycznej wsi pełnej pensjonatów i knajp, niektórych balansujących na cienkiej linie między słowami „imponująca” i „kicz” — robi się nieznośnie jak przed Malatiną i przełączam się w tryb zziajanego człapania. Otuchy dodaje mapa: potrzebujemy wyjść ponad wieś na główną drogę i przejechać nią (lub przejść) jeszcze w górę jakieś pół kilometra, gdzie ostrym zakrętem w prawo odbija od niej szutrowa droga, która po chwili doprowadzi nas do najwyższego punktu, zwanego niezbyt wyszukanie „Rozdrożem przy Tablicy” (1125 m n.p.m.). Stamtąd będzie już tylko w dół. Ale najpierw robimy przerwę spożywczą, znowu w znanym Jeremy’emu miejscu — barze pod samym Rozdrożem przy parku rodzinnym, a jednocześnie przy górnej stacji wyciągu narciarskiego na zboczu Magury Spiskiej. Menu nie powala, ale talerz mięcha na zimno z chlebem, oscypkiem i chrzanem daje wystarczające paliwo na resztę dnia.
Zjazd jest znowu spektakularny, prawie cały czas porządną, asfaltową drogą o przyzerowym ruchu. Do granicy, kilkanaście kilometrów dalej, potrzebujemy wykonać wszystkiego może z dziesięć obrotów pedałami, a i dalej jest przeważnie w dół, aż do Niedzicy, do miejsca, gdzie szlak dołącza z powrotem do Velo Dunajec. Można by się rozpędzić, ale wybrzuszenie na tylnej oponie w rowerze Jeremy’ego zaczyna bić coraz bardziej niepokojąco, a ja wolę się trzymać w stadzie, więc obaj pilnujemy prędkości i zjeżdżamy cały czas hamując. Zresztą wcale mi się nie spieszy. Za to owe dziesięć obrotów boleśnie uświadamia mi, że lek zdążył wywietrzeć z organizmu. Nic to, myślę, jakoś dojadę.
Dojeżdżam na znacznie zwolnionych obrotach, robiąc dużo przerw na odsapnięcie od bólu. Prawie nie zauważam uroku przełomu Dunajca na ostatnich kilometrach. Jeremy znowu potrzebuje na mnie czekać, stanowczo odrzucając sugestie, żeby pojechał do domu przodem; to nie byłoby fair, gdybyśmy nie wrócili razem, mówi. Wracamy razem.
Podsumowanie
Następnego dnia potrzebuję jeszcze zrobić 60 km tą samą trasą z powrotem do Nowego Targu, skąd mam powrotny pociąg późnym popołudniem. Przejeżdżam to na spokojnie, na ibuprofenie (który okazuje się działać lepiej niż pyralgina), z porządnym zapasem czasu i starając się nie forsować łydki. W pociągu piszę do Anny: „zaprawdę, gdyby schabowy w Warsie nie istniał, należałoby go wymyślić”.
Minęły prawie dwa tygodnie od powrotu. Ból w łydce i wysiłek fizyczny są już tylko mglistym wspomnieniem w ciele, ale wrażenia nadal mam w pamięci świeże i wyraziste. Czy polecam? Bardzo, choć nie każdemu. Rok po roku największy mankament szlaku, czyli odcinki po drogach ze sporym ruchem, jest stopniowo eliminowany; już teraz jest bardzo dobrze, a będzie jeszcze lepiej. Ale następną wyprawę chyba jednak chcę po płaskim. :)
Na Facebooku można znaleźć podsumowanie wyprawy okiem Jeremy’ego i jego fotorelację. Zapraszam tam po więcej zdjęć; wkrótce postaram się zrobić sobie na stronie mikrogalerię i uzupełnić tę notkę fotograficznie, ale na razie jest, jak jest.