blog Daniela Janusa
Przywilej szacunku
15 lutego 2025
Bartłomiej Kluska na Substacku:
Oczywiście można się tym nie przejmować i po prostu pisać z nadzieją, że jednak tekst – przez przypadek lub kierowany dziwną łaską algorytmów – dotrze do jakichś czytelników, ale przy takim założeniu równie dobrym rozwiązaniem jest pisanie “do szuflady” i niepublikowanie napisanych rzeczy w ogóle. Myślę, że nie o to tu chodzi – piszę przecież po to, by ktoś to przeczytał.
A ja od wczoraj się zastanawiam. Wiecie, jakie jeszcze medium jest (albo było jeszcze kilka lat temu) skuteczne w znajdowaniu tekstom czytelników? Odpowiedź kryje się w samym pytaniu. Medium.com.
Tak, to samo Medium, które ładuje i uruchamia 3 MB JavaScriptu tylko po to, żeby wyświetlić tekst; które każe czytelnikom się logować, żeby przeczytać niektóre teksty, a użytkowników niezalogowanych traktuje jako obywateli drugiej kategorii, psując UX i rzucając im w twarz popupem na pół ekranu; które na telefonie bardzo-bardzo chce, żeby zainstalować ich aplikację; które śledzi każdy ruch użytkownika na stronie – każde kliknięcie, każde przewinięcie – chyba że łaskawie się ich poprosi, żeby tego nie robili. Wszystko to razem jest na tyle agresywne, że na mnie działa przeciwskutecznie: kiedy dostaję po oczach bannerem Medium, to zamykam zakładkę przeglądarki (chyba że bardzo potrzebuję przeczytać dany tekst).
Wyobraźcie sobie, że idziecie do czytelni poczytać gazetę lub książkę, zasiadacie w fotelu i zagłębiacie się w lekturze, nieświadomi, że ktoś Wam stoi nad głową z notatnikiem w ręku – i notuje każdy moment, kiedy przewracacie kartkę. Jak się z tym czujecie?
Nie żeby Medium było jakoś jedyne w swoim rodzaju. Substack robi podobne rzeczy, choć lepiej podtrzymuje więzi między autorami a czytelnikami. Przeważająca większość stron WWW wyświetlających tekst i obrazki – takich, o których myślimy jako o dokumentach, cyfrowych odpowiednikach książek czy gazet – to w istocie aplikacje udające, że są dokumentami, ale po cichu i bez uprzedzenia śledzące użytkownika. Szerzej o tym piszę w osobnej notce na enblogu.
Serwis isbndb.com
ocenia, że na świecie jest ponad 150 milionów książek, a co roku ukazuje się ponad 2 miliony nowych: łącznie to biliony słów. Łączną objętość napisanych przez ludzi tekstów w Internecie trudniej oszacować – bo trudniej odsiać maszynowo generowany kontent – ale na pewno to o kilka rzędów wielkości więcej. Tekstu przybywa znacznie szybciej niż potencjalnych czytelników, a o ich uwagę jest coraz trudniej. To, że tekst zostanie w ogóle przeczytany, zaczyna więc zakrawać na cud: cóż dopiero mówić o zdobyciu popularności.
Jeśli więc autorowi zależy na zasięgu, agresywny marketing ma sens. Można robić go albo bezpośrednio – linkować do tekstów w social mediach i na agregatorach linków w rodzaju Reddita, licząc, że zostaną zauważone, czy wręcz wykupywać reklamy – albo zdać się na platformę taką jak Substack czy Medium. To ostatnie jest wygodne: platforma pokaże szczegółowe statystyki, korpomodel znajdzie czytelników.
Odbywa się to jednak kosztem nachalności. Substack krzyczy do odbiorcy: „patrz, patrz, jaki fajny tekst! Zapisz się na otrzymywanie takich tekstów! Na pewno nie? Szkoda, ale może zmienisz zdanie? No weź, nie bądź taki!” Założyłem sobie tam blogo-newsletter na relację z wyprawy rowerowej i za każdym razem, kiedy wchodziłem na własną stronę, coś we mnie protestowało.
Wolę więc unikać Substacka. W moich tekstach na danieljanus.pl
nie ma wyskakujących okienek ani reklam, nie ma JavaScriptu, a śledzenie ogranicza się do cyklicznie rotowanych standardowych logów serwera. Jeśli ktoś sięga po mój tekst, to chcę, żeby był to wynik świadomej decyzji człowieka, a nie korpoalgorytmu. Widzę to jako szacunek dla wolności wyboru moich czytelników.
I mam bolesną świadomość, że jestem w tym uprzywilejowany.
Piszę nieregularnie, po godzinach i całkowicie niekomercyjnie. Praca daje mi spokojną stabilność finansową, więc mogę sobie pozwolić na publikowanie notek na własnych warunkach, godząc się na to, że oznacza to mniej odbiorców. Ludzie żyjący z pisania nie mają tego przywileju. Chcę, żeby to wybrzmiało: to, że marudzę tutaj na Substacka i inne platformy, nie oznacza, że potępiam ich użytkowników. Przeciwnie: jestem pełen podziwu dla wszystkich, którym chce się pisać. Zwłaszcza jeśli piszą dobre rzeczy.
I tylko frustruje mnie myśl, że pogoń za zasięgami niekoniecznie jest kwestią wyboru (sorry, taki mamy kapitalizm). A w ślad za nią druga: skoro rozmawiamy o formie reklamy – czy etyczna jest reklama jako taka?